W myśl zasady, co nie jest zapisane, to jakby tego nie było, postanowiłam ocalić od niepamięci postać mojego ojca Mieczysława Geberta, którego życie tak ściśle związane było z naszą historią.
Urodzony z w roku 1899 wnuk uczestnika Powstania Styczniowego Adolfa ( który zginął zesłany na Syberię) mały Miecio wychowywał się w niewielkiej osadzie koło Tykocina pod zaborem rosyjskim. Znam z opowiadań ojca, jak wyglądała nauka w „trikłasnom ucziliszcze”. W rogu sali lekcyjnej stał pęk rózeg i była to najczęściej stosowana pomoc naukowa. Lekcje rozpoczynały się recytacją: „Silnyj dzierżawnyj car prawosławnyj Na chwału nam, na śmierć wragam…” Utkwiły mi w pamięci te pochwały cara i carycy, bo w ostatnich latach życia ojca, w starczej demencji powtarzał z dna pamięci te wbite w umysł formuły. Ale też wyniósł ojciec z tej szkoły umiejętność swobodnego posługiwania się językiem rosyjskim w mowie i w piśmie, znał na pamięć bajki Kryłowa, wiersze Puszkina i innych znakomitych rosyjskich pisarzy. Po południu, nieobowiązkowo, odbywały się też lekcję w języku polskim. Uczył ten sam nauczyciel. Ojciec korzystał też z tych lekcji.
Raz też zawisła nad rodziną ojca groźba zsyłki na Sybir. Starszy brat ojca Bolesław wraz z kolegą Romkiem Kalinowskim z Tykocina zniszczyli w szkole portret cara. Przychodzi do dziadka Konstantego uradnik z anonsem: „Nu, Konstantin, gotawsia w Sybir. Twój syn to swołocz…”Babcia w płacz, gromadka dzieci była spora, wszyscy wiedzieli co to znaczy Sybir.
Uradnik był też kolegą dziadka od polowań, bo dziadek był zapalonym myśliwym, podobnie jak później mój ojciec. Łzy babci zmiękczyły serce uradnika i powiedział: „Mam napisany raport, ale jeszcze go nie wyślę. Zobaczymy może sprawa przycichnie, ale jeśli ktoś jeszcze złoży donos, ja też raport mam gotowy”. Dziadek sprawę „łagodził” z kim trzeba, z Polaków nikt nie doniósł. Rodzina została na Tamożni.
Pamiętam opowiadane też inne zdarzenie. Raz dziadek w czymś przewinił i miał wyznaczoną rozprawę w tykocińskim sądzie (dzisiejszy Dom Kultury). Dziadek zaniósł w przeddzień procesu zająca, jako prezent sędziemu. Odbywa się rozprawa, sędzia orzeka: „Konstantin winowat”. Ale podchodzi do sędziego stupajka i mówi półgłosem: „Etot zajac od niego”. Na to sędzia: „Od niego zajac, Konstantin wiernuś, Ty nie winowat”. Takie to były czasy dzieciństwa. Jednak stryj Bolek musiał opuścić Polskę, dziadek wykupił u Żyda „sip-kartę” i kilkunastoletniego „buntowszczyka” wyprawiono do Ameryki. Przyszedł rok 1918, potem 1920. Ojciec pamięta jak w Tykocinie zrzucano carskie emblematy z budynków, wywieszano polskie chorągwie. Panował czas radosnej euforii. Ale też zaraz tej młodziutkiej niepodległości trzeba było bronić.
Dostaje powołanie do wojska, trafia pod komendę Józefa Piłsudskiego. Żołnierze kwaterowali w Warszawie na Mokotowie. Ojciec wybrany był do kompanii honorowej. Był świadkiem jak Marszałek odbierał prezent od króla Rumunii – parę pięknych białych koni i powóz – bo dar ten zaraz trafił do koszar. Ukochany przez żołnierzy Komendant znał ich bardzo dobrze, dużo z nimi rozmawiał, wiedział skąd pochodzą. Wiedząc że ojciec pochodzi z Tykocina, znad rozlewisk Narwi Józef Piłsudski zwraca się do ojca, by pojechał w rodzinne strony i upolował kaczek, gdyż był potrzebny prowiant na jakieś przyjęcie. Ojciec wraz z kolegą z wojska Leonem Kropiewnickim z Tatar i przy pomocy dziadka upolował dwa worki kaczek i zawiózł to Naczelnikowi. Żołnierze kaczki oskubali, opalili, opatroszyli i poszło to na kuchnię. Marszałek był człowiekiem wielkiej prostoty i skromności, na co dzień chodził w połatanej kurcie, a z żołnierzami żył po prostu na stopie przyjacielskiej.
Przyszedł czas obrony Warszawy, a zarazem i Polski. Wojna 1920 roku zebrała swoje krwawe żniwo, ojcu udało się przeżyć. Opowiadał co zapamiętał. Kobiety ze wsi piekły chleb przy ogniskach, wcześniej miesiły ciasto w dzieżach, by żołnierze mieli posiłek na śniadanie. Dobrze smakował ten serdeczny dar polskiej wsi dla polskiego wojska. Po działaniach wojennych grupka jeńców rosyjskich trafiła do koszar. Wykonywali proste prace, a wieczorami śpiewali rzewne, melodyjne rosyjskie pieśni. Zapamiętał też ojciec to, że gdy wojsko wracało do Warszawy i maszerowało ulicami, to z balkonów mieszkań spadały na nich kwiaty jak deszcz. Ludność wiwatowała, panowała radość.
Przyszedł rok 1939. Ojciec z rezerwy został powołany do wojska i bronił granic Rzeczpospolitej, znowu przeciwko Armii Czerwonej na froncie wschodnim. Żałuję, że nie zapamiętałam dokładnej nazwy jednostki i nazwiska dowódcy, a ojciec to pamiętał i o nich mówił. Tu wojsko polskie poniosło klęskę, część kolegów ojca zginęła, a on trafił do niewoli do obozu w Kozielsku. Z obozu zapamiętał jedno – straszny głód i choroby. Nie lubił o tym mówić. Oficerowie podtrzymywali w obozie ducha żołnierzy, wierzyli w rychłe uwolnienie. Przyszedł czas wywózki oficerów. Ojciec pamiętał, jak wychodzili dziarskim żołnierskim krokiem, zapewniając pozostawionych żołnierzy, że o nich nie zapomną. Wszyscy myśleli, że idą na wolność, bo wyszkolony żołnierz potrzebny jest na wojnie.
Stan zdrowia ojca pogorszył się tak znacznie, że trafił do więziennego szpitala, zdawało się, że już na krótko. Któregoś ranka kolega ojca Karol Sowiński z Sowina puka do okna szpitalnego baraku, gdzie ojciec dogorywał z wieścią: „Mieciek, dziś będzie wypiska, wszystkich jeńców z „Białostockiej Obłasti” wypuszczą (Rosjanie uważali już Białostockie za swoje) Wstawaj” Ojciec prosi „wracza” o wypiskę. Lekarz odmawia. „Żołnierzu padniesz za drzwiami”. Ojciec prosi jeszcze raz: „Jeśli zostanę tu-umrę. Do Polski – dojdę” Lekarz wychodzi. Wraca po dwóch godzinach i przynosi lekarstwo i nie wiadomo skąd torbę sucharów. Mówi do ojca po polsku: „Idź żołnierzu do Polski, może dojdziesz, bo ja już pewnie Jej nie zobaczę” kiedy ojciec ten fragment życia opowiadał, płakał. Szkoda że nie znam nazwiska tego lekarza.
Karol Sowiński pomagał ojcu w drodze. Zdobywał chleb, dobry był liść kapusty i nadgniły ziemniak.Powrót ojca z wojny to już ja pamiętam. Wychudzony szkielet w wojskowym szynelu i ja na rękach mamy ubrana w moją najlepszą sukienkę, na wieść, że widziano ojca w Tykocinie. Potem nastaje czas okupacji. Ojciec wstępuje do Armii Krajowej. Dowiedziałam się o tym później – bezpośrednim zwierzchnikiem ojca był sąsiad Henryk Płoński, a z drugiej strony kontaktem była nauczycielka z Łaziuk, pani Monika. W domu o tych sprawach się nie mówiło. Pamiętam tylko, że czasami ktoś u nas nocował, pomieszkał parę dni, znikał. Czasami ojciec jeździł gdzieś furmanką, raz pamiętam to i uparłam się, że pojadę z ojcem i dwoma jakimiś pasażerami do Szelągówki, szczęśliwie wróciliśmy.
Pamiętam, gdy przyszła linia frontu przesiedlono mieszkańców Tatar do wsi Góra.
Nasza rodzina zatrzymała się u Władysława Stachurskiego. Życzliwie nas przyjęto, spaliśmy na słomie, bezpieczni.
Po powrocie z ewakuacji zastaliśmy dom bez szyb, zapluskwiony, zawalony słomą, odpadkami. Mama z babcią polewały ściany wrzątkiem, ługiem. Pluskwy tylko syczały, bo w naszym domu był polowy szpital radzieckich żołnierzy. Odkopaliśmy wcześniej zakopane w chlewie pod gnojem skrzynie, życie wracało do normy, wróciły też krowy puszczone samopas na łąki.
Inne wspomnienie. W czasie okupacji niemieckiej ukrywał się u nas Żyd, Tanchiel. Właściwie to się nawet nie ukrywał. Z nami mieszkał, spał w kuchni w tzw. „szlubanku”, zamienianym w dzień na ławę, razem z nami siadał do stołu i jadł to co my jedliśmy. Pomagał za to w gospodarstwie. Pewnego dnia przejeżdżali Niemcy, a Tanchiel rąbał drewno na podwórku i Niemcy zaczęli go wołać, by do nich przyszedł. Ojciec wybiegł przed Tanchiela, załatwił sprawę z Niemcami, szczęśliwie była to „szara godzina”, Niemcy nie dostrzegli semickich rysów mężczyzny, sprawa zakończyła się pomyślnie, ale napięcie i groza została. Nasz dom stał przy skrzyżowaniu dróg, ukrywać się nie było gdzie. Na drugi dzień Tanchiel nas pożegnał. Nie chciał narażać naszej rodziny. Ojciec nie zatrzymał go, zaopatrzył go na drogę, ale nie dał poczucia bezpieczeństwa. W tym czasie na kolonii w Kuleszach rozstrzelano rodzinę Płońskich za ukrywanie Żydów. Do dziś jest tylko pomnik upamiętniający tę śmierć. Zaraz po wojnie stryj Bolek (ten od portretu cara) przysłał z Ameryki każdemu z braci po koniu. Były to piękne amerykańskie mustangi, nie pasowały do chłopskich wozów i pługa, ale ojciec stary kawalerzysta umiał sobie z nim radzić. Już w czasach pokojowego PRL-u ojciec chciał pojechać do sanatorium dla poratowania zdrowia. Tatary należały wtedy do powiatu monieckiego, ojciec chciał uzyskać skierowanie ze ZBoWiD-u. Przedstawił swoje losy wojenne i usłyszał od pana Z. (pracownik ZBoWiD-u w Mońkach) , że powinien się wstydzić, bo walczył dwukrotnie z Armią Czerwoną, stawał po stronie reakcji, jest po prostu wrogiem ludu i chce wykorzystać opiekuńczość państwa.
Mieszkałam już wtedy w Mońkach i znam tę sprawę z autopsji. W tymże ZBoWiD-zie pracował jeszcze pan P. Wysłuchał ojca i z dobrego serca poradził mu, by zapomniał o epizodzie z roku 1920, nie wspominał też o froncie wschodnim w 1939 r. i obozie w Kozielsku, a uznał za zasługi działalność w AK, bo po 1956 r. akowców „zrehabilitowano”. W końcu pan P. dał ojcu skierowanie do sanatorium. Postawa pana Z. to typowa postawa Polski Ludowej wczesnego okresu. Do 1958 r. ojciec nie mógł mieć pozwolenia na broń myśliwską, choć polowanie było jego pasją. W latach sześćdziesiątych częstym gościem w naszym domu był Włodzimierz Puchalski, przyrodnik, fotograf, podróżnik. Ojciec znał każdą zatoczkę, każdy rzeczny zakamarek w rozlewiskach Narwi i służył panu Puchalskiemu za przewodnika, za co ten napisał piękną dedykację ojcu na książce „Bezkrwawe łowy”. Dawni towarzysze broni i niewoli spotykali się często prywatnie, poza oficjalnym nurtem, a dozgonnym przyjacielem ojca pozostał Karol Sowiński z Sowina.
Gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że w końcu życia ojca doceniono jego zasługi, dostał nawet dwa odznaczenia ( za działalność w AK). Dzień Bitwy Warszawskiej, w której ojciec brał udział, 15 sierpnia, został później uznany za Dzień Wojska Polskiego, ale tego ojciec już nie doczekał. Niech ta garść wspomnień przybliży współczesnym losy tamtego pokolenia.