Spisane przez Martę Kasabułę dnia 10.06.2013

Wspomnienia wojenne mojego dziadka – Alberta Kasabuły mieszkańca Goniądza

Obcym  ludziom zawdzięczam swe życie. Miałem dziesięć może jedenaście lat, kiedy mama wysłała mnie po śledzie do „koropatywy” czyli sklepu. Mieszkaliśmy w Sobolewie, a sklep był kilometr dalej we wsi Grabówka, gdzie swoją bazę mieli Niemcy . Gdy już kupiłem śledzie i wracałem do domu, napotkał mnie pijany Niemiec. Wyjął pistolet i chciał do mnie strzelić. Krzyczał „Polnisch kid, kid”. Strasznie się przestraszyłem. Całe zdarzenie widziało dwóch mężczyzn, którzy aby mnie ratować rzucili się na niego. Wyrwali mu pistolet, a ja… ja uciekałem ile sił. Obcym ludziom zawdzięczam swe życie.

Przeraźliwa liczba‘’44”

Po mojej komunii, był to rok 1944 albo 1943 wybraliśmy się z kolegami do Grabówki, do lasu po zające. Lasu tego pilnowała warta Niemiecka, bo odbywały się tam rozstrzeliwania Żydów. Wiedziałem o tym, może nie tyle wiedziałem co słyszałem, ale nie było to dla mnie czymś szczególnym. Gdy weszliśmy do tego lasu, dookoła stały płoty z drutu kolczastego, ale nie były dla nas przeszkodą, bo przecież zające na nas czekały (śmiech). Znaleźliśmy sita i zaczęliśmy pakować. Słyszałem tylko jakby odjazd pociągu i strzały. Ale nie przejąłem się tym, chociaż byliśmy około 300 metrów od miejsca mordu. Zające tak nas zajęły, że gdy się odwróciłem zobaczyłem Niemca, który stał nad nami z pistoletem. Zdębiałem, odwróciłem się ostrożnie w stronę kolegów, ale ich już nie było. Musieli go wcześniej zauważyć i zdążyli uciec. Zostałem sam. Szwab krzyczał coś do mnie po niemiecku, ale ja nie zrozumiałem. Nie tyle bałem się broni co liczby „44” na hełmie Niemca. Nie wiedziałem, co to znaczy ale strasznie się bałem. Do tej pory chociaż mam już 79 lat nie mogę uwierzyć, że puścił mnie wolno, nic mi nie robiąc. W przeciwnym razie już bym nie żył.

Jak nie jedni to drudzy …

Gdy odeszli Niemcy przenieśliśmy się z Sobolewa do Konował, do ciotki Stefki. Tutaj naszli na nas Sowieci. Gdy usłyszałem stukot kół wozu, wybiegłem zobaczyć co to takiego. Patrzę a tu Ruski, wystawił pistolet i mówi do mnie „Polak, gdzie…, gdzie Germany’’. A ja nie wiem co powiedzieć, uciekać, nie uciekać. Niedawno wróciliśmy z Sobolewa – tam Niemcy mordowali, przyjechaliśmy tutaj a Sowiety się pytają gdzie Germany, a oni pewnie już pod Warszawą. Ale Ruskich to my się nie baliśmy, kradliśmy im kiełbasę i suchary (śmiech).

Sowieckie bomby artyleryjskie.

Był pochmurny dzień. Ja i moje rodzeństwo bawiliśmy się na podwórku u wujków. A od Łap do Kruszewa wybuchały sowieckie bomby artyleryjskie. Tak niefortunnie się zdarzyło, że pocisk strzelił na podwórko na którym się bawiliśmy. Wujek został ranny, a Heniek, mój starszy brat, zabrał moje dwie młodsze siostry Czesię i Basię do okopu, a ja za nimi. Siedzieliśmy tam, aż pociski ucichły. Wyszliśmy na powierzchnię, a przed wejściem do okopu leżał wieki odłamek. Dalej u sąsiada na podwórku znajdował się ogromny lej po bombie. Mało brakowało, abym stracił życie. Kolejny raz śmierć zajrzała mi w oczy.

Wołoćka moim wujkiem.    

Kiedy mieszkałem u ciotki Stefki, mieszkał z nami taki Wołoćka , był on sowieckim żołnierzem, który nie chciał iść na wojnę z Niemcami, porzucił mundur i pomagał nam w gospodarstwie. Pewnego dnia w Konowałach, gdzie mieszkaliśmy, była zabawa, przyszli na nią funkcjonariusze NKWD i pytali o niego. Ludzie od razu powiadomili naszego pomocnika o tym, że jest on poszukiwany. Bardzo się przestraszył. W naszym domu były małe okienka a w nich kratki, Wołoćka w samych kalesonach i koszuli prześlizgnął się przez nie i pobiegł do naszego kuzyna – kowala, by u niego się schronić. NKWD przeszukało cały dom, od piwnicy aż po strych, ale śladu po swoim żołnierzu nie znaleźli. Gdy już sobie poszli, wchodząc na strych zobaczyłem na schodach broń, czapkę, medale i gwiazdy Wołoćki. Jakim cudem oni tego nie zauważyli to nie wiem. Gdy nastały spokojniejsze czasy, ożenił się on z naszą ciocią Stefką, wyjechali do Białegostoku i zamieszkali tam na stałe. Wołoćka został kierowcą PKS-ów i pracował tam aż do renty.

Mój brat bohaterem

Mój ojciec Dominik był szewcem i to bardzo dobrym szewcem, buty oficerom w wojsku robił. Ale z tego tytułu nie mieliśmy żadnych korzyści. Tak myślałem ,aż do momentu, gdy przyszli do naszego domu partyzanci. Wyprowadzili oni na podwórko wujka Franka, który mieszkał z nami i kazali mu kopać dół. Jeden z nich zaczął czepiać się mamy i nas. Ale jego towarzysz powiedział, że to żona i dzieci Dominika i żeby nie zawracał sobie nami głowy. Wujka jednak nie zostawili, nie wiem czego oni od niego chcieli. Kazali położyć mu się na podłogę i zaczęli go bić na naszych oczach. Wszyscy byliśmy przestraszeni. Jednak Tadzik, mój młodszy brat, rzucił się na wujka. Krzyczał i błagał by  go zostawili. Oni jakby wysłuchali krzyku dziecka i sobie poszli. A dół na podwórku czekał już wykopany. Dzięki Tadeuszowi wujek żył przez długie lata (płacz i zakończenie opowiadań).

Banner Content

0 Comments

Leave a Comment

Godziny otwarcia

Wypożyczalnia dla dorosłych:
pn – pt – 8:00-18:00
sobota – 8:00-14:00

Oddział dla dzieci:
pn – pt – 9:00 – 17:00
sobota – 8:00-14:00

Mediateka:
pn – pt – 9:00-17:00
sobota – 8:00-14:00

Nowości wydawnicze