Trudne życie Gabrieli Jasińskiej i jej rodziny
Gabriela Jasińska, z domu Miarnowska, moja matka, urodziła się 20 sierpnia 1920r w Kuleszach. Jej rodzice Adolf i Aleksandra posiadali dosyć duże (około 30ha) gospodarstwo rolne z murowanym domem, stodołą i oborą. Mieli sześcioro dzieci: Mieczysława, Zofię, Apolonię, Józefa, Henryka i Gabrielę. Ciężko żyło się przed wojną, bo wszystkiego brakowało. Najstarszy syn uczył się w Wilnie na lekarza i dużo pieniędzy na to szło. On też skromnie żył – suszono mu chleb i workami wożono. Niedożywiona Gabriela miała krzywicę nóg i długo nie chodziła. W wieku 20 lat wyszła za mąż za Stanisława Jasińskiego i zamieszkała w Nadawkach (kolonia Kulesz). Dom był drewniany, mały, podzielony na pół między braci: Stanisława i Bronisława. Mieszkała z nimi matka Tekla. Dom był stary, bez ubikacji. Młode małżeństwo miało ciężko w wojnę, bo koło ich domu przechodził front, a za miedzą było „gniazdo” bandytów. Ich przywódcą była kobieta, a wszystkich było pięciu – z jednej rodziny. Zabierali mięso, gdy został ubity świniak, chleb kazali piec. Okradali i zabijali ludzi. Pobili też matkę, silnie przestraszyli grożąc rozstrzelaniem, bo nie chciała oddać skrzynki z chirurgicznymi narzędziami lekarskimi. Już jej nie miała, bo zostały sprzedane w Białymstoku. Starszy brat Mieczysław był lekarzem ogólnym. Pracował w Michałowie, Knyszynie, w Mońkach (na ulicy Białostockiej, w starej aptece). Leczył dobrze, często radził zbierać zioła, sam też je zbierał. Był cenionym lekarzem, a od biednych nie brał pieniędzy. Jako oficer ukrywał się przed Niemcami w lesie. W ucieczce przepłynął zimą rzekę i zachorował na zapalenie płuc. Miał też słabe serce i był niedożywiony. Został pochowany w Trzciannem. Dużo ludzi było na pogrzebie. Miał pannę w Kuleszach, ale nie pozwolono mu się żenić i została zakonnicą. W czasie wojny w 1944r doszło do strasznego wypadku. Brat matki Heniek szedł za wozem na pole do żniw. Było jeszcze trzech Mazurów, którzy trochę pomagali. Zauważyli, że dzieci niosły minę. Ciborowski krzyknął z wozu do dzieci, że niosą minę. Doszło do wybuchu i zginęło troje dzieci i siedmiu dorosłych. Przeżył tylko wujek Heniek. Poraniło mu nogi i tułów. W lesie był polowy szpital wojskowy Rosjan, zawieźli go tam na trochę, amputowali mu nogę, podleczyli i wypuścili do domu. Gabriela i Stanisław razem z ojcem zajęli się bratem, najpierw w Nadawkach, a na wiosnę przeprowadzili się do Kulesz. Brat matki męczył się około trzech lat i zmarł w 1947r. W czasie wojny rodzice mieszkali jakiś czas w Ponieklicy u siostry, bo Niemcy kazali wszystkim opuścić wioskę. Front przechodził dosłownie przez ich polew Kuleszach. Ukrywali się w ziemiance i raz Niemcy kazali im wyjść i szukali broni. Potem obok tej ziemianki jechały czołgi na Osowiec. W tym czasie urodziło im się dwoje dzieci Czesław w 1941r i Leontyna, która zmarła na koklusz, gdy miała półtora roku. Matka pamięta, że Niemcy kazali wozić dzieci na szczepienie do Trzciannego i Goniądza. Robili tam z nimi różne eksperymenty. Dziecko stryja Bronisława w wieku około 7 lat w ten sposób zmarło, miało silny ból brzucha, inne dzieci też umierały. Matka pamięta, że po wojnie komuniści rozstrzelali dowódcę partyzantów i zostawili na polu, a brat go pochował. Doszło też do strzelaniny, w której zginął Władysław Chojnowski. Jedna siostra matki – Zofia mieszkała z mężem w Ponieklicy. Druga siostra Apolonia wyszła za mąż za Czesława Pisanko i mieli duży (70 ha) majątek w Piłatowszczyźnie. W czasie wojny Rosjanie rozstrzelali jej teścia, a ją wywieźli z teściową i rocznym dzieckiem Ireneuszem na Syberię. Mąż się ukrył przed Rosjanami. Była to pierwsza wywózka 10 lutego 1940r i pojechali daleko do miejscowości Toporok i Złota Górka koło Tajszentu, w obwodzie irkuckim. W czasie drogi ciotka próbowała chować się przed synkiem, bo chciał ssać, a ona nie miała mleka. Wtedy doszło do wypadku. Dziecko zostało poparzone gorącą kaszą i po dwóch tygodniach zmarło. Zostało pochowane już na miejscu. Odbył się tam prosty pogrzeb, na którym śpiewano polskie pieśni. Przez następne pół roku ciotka była wzywana na przesłuchania z powodu tego pogrzebu i pieśni. Była w depresji, nie chciała żyć i dostawała ataków nerwowych, miała problemy z sercem. W związku z tym zaprzestano jej wysyłania do pracy przy wyrębie tajgi. Potrafiła robić na drutach swetry i skarpetki, to zajmowała się tym dostarczając to żonom oficerów. Ciotka wróciła w 1946r po 6 latach i 5 miesiącach. Z majątku odzyskała tylko 7 ha. Spotkała ją nie tylko tragedia straty dziecka, ale po powrocie zorientowała się, że mąż był z inną kobietą. Zerwali ze sobą, a ciotka Apolonia z wujkiem Czesławem ponowili śluby małżeńskie. Dzieci już nie mieli, gdyż każda ciąża kończyła się poronieniem. Pomogła dla zdrowia dopiero operacja w Białymstoku. Po śmierci męża mieszkała w Białymstoku, Kuleszach i ostatecznie w Mońkach i ciągle pamiętała o przeszłości na Syberii. Robiła duże zapasy kaszy i innych produktów, suszyła chleb i obawiała się, że ktoś ją będzie wypytywać o przeszłość. Zapadła na chorobę psychiczną. Zachorowała też na raka twarzy i zmarła w 2003r. Rodzice mieli jeszcze troje dzieci. Brat Edward urodził się tuż po wojnie, we wrześniu 1945r, ja w 1948, a najmłodszy brat Józef w 1953r. Bardzo ciężko było w powojennych latach. Pracy dużo na gospodarstwie, a małe dzieci jeszcze nie mogły skutecznie pomagać. Rodziców traktowano jako kułaków ze względu na wielkość gospodarstwa i kazali im płacić duże podatki, zabrali zegar. Gdy przychodziło świniobicie to świnię trzeba było chować w słomie. Ojciec dodatkowo miał silne zapalenie stawów i był leczony w Białymstoku. W rodzinnym domu, w dwóch pokojach przez kilka lat była szkoła. Zdarzało mi się spóźnić na lekcje, choć we własnym domu miałam najbliżej na zajęcia. Niektóre lekcje były i w innych domach, ale na religię chodziło się dosyć daleko. Potem też niedaleko domu, bo kilkaset metrów dalej, wybudowano porządną szkołę z boiskiem i domem dla nauczyciela. Tam też pojawił się pierwszy telewizor we wsi, była mała biblioteczka. Podobnie było z organizacją zabaw- odbywały się u nas w domu czy w innych domach, a później wybudowano murowaną remizę. Sporo zabawy było z zakładaniem tzw. tociek, przez które nadawano wiadomości. Kiedy je dopiero zakładano, to działały za zasadzie telefonu i chłopi gadali do siebie różne bzdury. Szczególnie ciężko było, gdy miałam 6 lat, więc pewno w 1954r. Wielu mieszkańców wioski zachorowało na grypę azjatycką. Objawiała się wysoką gorączką, krew szła ustami i nosem. Rodzice i starszy brat zachorowali, to musiałam zrzucić krowom siana. W domu było zimno, to przez śnieg na sankach przywoziłam drzewo z rozbieranego przeze mnie płotu. Gotowałam też herbatę. U nas nikt nie zmarł, ale w wiosce to już było różnie. W wieku 14 lat chorowałam na szkarlatynę i trzeba było jechać leczyć się do Downar. Najgorzej jednak zachorował młodszy brat Józef. Miał 6 lat, gdy go operowano na żołądek w Białymstoku. Aby lepiej przetrwać chodziło się do lasu na jagody i grzyby, ojciec łowił ryby. Przysmakiem był kawałek chleba i mała, gorzka cebula. Obawialiśmy się Cyganów, którzy jeździli wozami. Rodzice kazali nam się przed nimi zasuwać. Potem żyło się nieco łatwiej, ale okres wojny i pierwszych lat powojennych moja matka wspomina najgorzej.